Strona:Michał Bałucki - W żydowskich rękach.djvu/68

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

na drodze, byliby mnie zobaczyli i domyśleli się zkąd wracam. Chciałem więc obejść lasem i z tyłu wejść do mego domu. Ale zanim obszedłem na około i zdołałem dojść do chaty — żandarmi już byli u mnie. Zobaczyłem zdaleka ich bagnety łyskające się w cieniu i uciekłem tu.
Postąpił bliżéj do żyda uspokojonego już nieco i odezwał się błagalnym głosem:
— Zlitujcie się Abramku, ratujcie mnie, nie dajcie, żebym zgnił w kryminale.
— I cóż ja mogę dla ciebie głupi chłopie zrobić? — Przecież nie mogę powiedzieć, że to ja podpaliłem, aby ciebie tylko uratować.
— Ja téż tego nie żądam od was. Tylko ukryjcie mnie gdzie na kilka dni.
— I cóż ci z tego przyjdzie? Za kilka dni wyjdziesz i złapią cię i jeszcze będzie gorzéj.
— Oj, dolaż moja, dola.
— I na co ci było takie głupstwo robić hę? —
— Złość na nic nie pyta — mruknął chłop ponuro.
— I co ci z tego przyszło? hę? — Czy ty myślisz, że ty jemu co złego zrobiłeś. On sobie tego życzył, żeby go kto spalił. Gdybyś ty tego nie był zrobił, toby on sam był zrobił. Spaliło się, to mu zapłacą — i jeszcze więcéj, niż to było warte. No widzisz głupi Szymek, coś ty zrobił.
Chłop patrzał na niego głupkowatym, zagapionym wzrokiem. Nie mogło mu się to jakoś pomieścić w głowie, że kogoś można spalić i tém mu zrobić przysługę. On chciał zemścić się a tymczasem dowiedział się, że zrobił tylko przysługę człowiekowi, którego nie nawidził, jak nikogo na świecie. Nic więc dziwnego, że ta wiadomość ogłuszyła go i pomieszała mu wszystko w głowie. — Wściekłość go ogarnęła, gdy sobie pomyślał że on może