Strona:Michał Bałucki - W żydowskich rękach.djvu/61

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Habe, gładząc się po brodzie. Niedoczekanie jego, żeby on tam miał wleźć.
— A jeżeli jak mówisz, tak mu zależy na Lipczynach i stanie do licytacyji.
— Tak, gdyby licytacyja była dziś lub jutro — wreszcie za rok, dwa. — Ale późniéj — późniéj — dodał z dziką radością — nie będzie miał z czém stanąć. On już dziś nie ma połowy tego majątku, co go miał, gdy wchodził do Zagajowa — a za kilka lat — to może będzie mógł być kontent, jeżeli się przy Zagajowie utrzyma. A ja postaram się, żeby się i tam nie utrzymał. A! Goldfinger, co to będzie za radość dla mnie, jak ja tego psa będę mógł do reszty zniszczyć. — O! on mi nie mało krwi napsuł. Przez niego interesa moje dużo ucierpiały. Musiałem ja nie mało sztukować głową, żeby nadrobić to, com przez niego stracił. — Stawał nam żydom wszędzie w drodze. — Pozna on kiedyś, co to żyd znaczy. Chciał szlachtę zbuntować przeciw nam, odstręczyć ją od robienia z nami interesów, ale go nie usłuchali — bo on pyszałek nie umiał się wziąć do tego. On głupiec chciał, żeby jemu szlachta za to dobrodziejstwo kłaniała się, a szlachta tego nie lubi. Ona woli żyda, co się i pokłoni i zniesie nie jedno dla zysku. — Dziś on sam jak palec — co zrobi, to mu się nie uda — kredytu nie ma. — Niech jeszcze zrezykuje się na kilka takich szalonych przedsiębierstw, jak te dotychczas, to będzie bankrut. — A wtedy my górą. Goldfinger — my górą.
Nie był to już ten sam Habe, którego widywano na gankach domów obywatelskich, kłaniającego się pokornie za każdem słowem. Tu wobec rodziny, w rozmowie ze swoim wspólnikiem, mała figurka jego nabierała pewności i siły. Goldfinger z pewném uszanowaniem i uznaniem wyższości, patrzał na niego i uderzając go po ramieniu rzekł: