Strona:Michał Bałucki - W żydowskich rękach.djvu/38

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

która oddzielała ogród od gospodarskich budynków. Chodził po niéj czas jakiś, wreszcie usiadł na darniowéj kanapce.
Po jakimś czasie usłyszał za sobą dwóch ludzi, którzy chodząc po podwórzu rozmawiali ze sobą. — O ile poznać można było z głosu, zbliżali się ku téj stronie, gdzie siedział Kowalski — i w niewielkiéj od niego odległości zatrzymawszy się, ciągnęli daléj rozmowę. — Inżynier z początku nie zwracał uwagi na to co mówili, — ale powtarzane kilkakrotnie nazwisko Czujki, Łasia — zajęły go trochę, bo nazwiska te znał już z opowiadania pana Jacentego i innych biesiadników. A że rozmawiający zatrzymali się niedaleko z drugiéj strony płotu i nawet usiedli opodal — więc mógł dokładnie słyszeć ich rozmowę.
— Ba, ba — mówił jeden — nie złapią go oni tam tak łatwo. A choć złapią to się wykręci, jak już nieraz bywało. A czy jemu to nowina siedziéć w kryminale? Nasiedział się już dość za różne sprawki, bo to człek mściwy i uparty.
— Więc mówicie, że on to przez złość zrobił?
— To się wié.
— I o cóż mu tak chodzi.
— O, to długa historyja. To się jeszcze zaczęło za piérwszego pana, kiedym był oficyjalistą w Zagajowie. Było mi tam dobrze, wszystkim było dobrze, bo pan był dobry, nie taki, jak ten teraz. Niepodobny do tamtego choć rodzeni bracia. Ten twardy, nieużyty a dumny, a zaś tamten był miękki jak wosk, każdy z nim zrobił co chciał. To téż ludziska łazili do dworu jakby procesyją, to o ziarno na przednówku, to o opał na zimę, to o zapomogę na wesele, a w kumy prosili go co niemiara bo im szło o hojne wiązanie dla chrześniaków. A pan dawał i dawał, aż go upominać musiano, że ludziska nadużywają jego dobrego serca i że tacy nawet przychodzą po wsparcie co nie po-