Przejdź do zawartości

Strona:Michał Bałucki - W żydowskich rękach.djvu/284

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Puść mnie, ty psie dworski, bo cię spotka taki koniec jak twego pana. Za moją krzywdę on zginie — słyszysz — zginie, nim ten miesiączek wyjdzie z za lasu, na jedną sągę.
— Ot, gada ci się. On miesiączka nie czekał.
— Jakto? — spytała i zrobiła na niego duże i wystraszone oczy.
— Alboż to nie wcześniéj umarł?
— Umarł?
— Toś nie wiedziała o tém?
— Pierwsze słyszę, — mówiła zapadając w osłupienie ze zdziwienia.
— O! u nas tu wielkie zmiany we dworze. Twój syn powrócił.
— Teodor wrócił? — zawołała z radością, a dzika ponura twarz kobiety od téj radości ożywiła się, rozpromieniała; uczucie matczyne uszlachetniło ją. Więc żyje?
— Żyje i będzie dziedzicem Zagajowa. — Pytał się o was — kazał szukać wszędzie, bo chce was uczcić jak matkę.
— Jak matkę — stara zaczęła głośno szlochać; spazmatyczny płacz rwał jéj piersi, — płakała z radości.
— Więc mówił wam — pytała z niedowierzaniem, że chce widzieć matkę? Nie wstydzi się matki cyganki?
— E! dobry to pan. Nie taki, jak tamci.
— I gdzież on jest? Zaprowadźcie mnie do niego. Niech go zobaczę, — potém już mogę umrzeć, — mówiła wzruszona, drząca, głosem miękkim, rzewnym. Gdzież on jest?
— Tam we dworze, — rzekł leśniczy wskazując na pałac.
Nim miał czas to powiedzieć, cyganka wydała przeraźliwy krzyk, nie ludzki, okropny i z błyskawiczną szybkością rzuciła się ku dworowi na przełaj przez pola i zarośla.
Leśniczy został na miejscu osłupiały, nie mogąc