Strona:Michał Bałucki - W żydowskich rękach.djvu/283

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

spoczynek zwykły. Cyganka nasłuchiwała chwilę, póki jego stąpanie po żwirówce nie ucichło, potém z niesłychaną zwinnością, jakby jéj lat ubyło, wdrapała się na stromy pagórek, który panował nad okolicą. Pagórek ten przytykał do lasu i stanowił jakby olbrzymi okop jego. Był to ten sam pagórek, na którym kiedyś Kowalski odsłonił Teodorowi tajemnicę jego pochodzenia. Cyganka umieściła się na najwyższym cyplu, utworzonym z głazów obrosłych mchem i wrzosami, przykucnęła i jak tygrysica gotująca się do skoku, czekała z bladą twarzą z roziskrzonym wzrokiem na skutek. Myślą obliczała kroki cygana i mówiła od czasu do czasu urywane słowa.
— Teraz musi być koło karczmy — teraz minął figurę — wchodzi w bramę — może go nie chcą puścić, to by było okropne. — E! nie, — puszczą, puszczą, powie że jest moim wrogiem — to wystarczy, to najlepszy pasport.
W tém ktoś dotknął z tyłu jéj ramienia. Cyganka zatrzęsła się cała ze strachu i odwróciła się, a poznawszy leśniczego, zerwała się i chciała uciekać. Ale Marek silną dłonią przytrzymał ją za ramię i rzekł o ile mógł najłagodniejszym głosem:
— Daj pokój głupia, nie uciekaj, ja ci nic złego nie zrobię — nikt ci tu teraz nic złego nie zrobi. Będzie ci teraz dobrze.
Cyganka spojrzała mu badawczo w twarz i rzekła:
— Ty fałszywcze, chcesz mnie podejść miodowémi słówkami, by mnie jak barana zaprowadzić do dworu. — O! niedoczekanie twoje.
Tu szarpnęła się gwałtownie, próbując się wydostać z jego rąk, ale trzymał ją jak w klészczach i mówił daléj:
— Sama nie wiész, co pleciesz. — Słuchaj.
Chciał jéj mówić coś daléj, ale mu przerwała i grożąc pięściami, wołała: