Strona:Michał Bałucki - W żydowskich rękach.djvu/274

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

okolicznych i niebawém miał powrócić. Ani cygan, ani cyganka nie mówili nic do siebie. Ona sfałdowała w zamyśleniu pomarszczone od starości usta i z zachmurzoną twarzą szyła, on — to zamykał oczy, to je wodził wywrócone w górę, gdy w znak leżał, po nagich konarach drzew, którémi wiatr szamotał nad nim.
Po jakimś jednak czasie, cygan podniósł nieco głowę, spojrzał na cygankę i odezwał się ochrypłym głosem:
— Waśko Siłacz nie wraca ze swojemi. Ta to już dobrze z południa.
— Pewnie co tylko ich nie widać. Słychać nawet od wsi szczekanie psów; to pewnie na nich.
Urwało się. Potém znowu cygan zaczął:
Ne wiecie, matko, kiedy Waśko ztąd ruszy?
— Pono jutro, tak mówił kiedyś.
— I daleko?
— On chce aż ku Koszycom, by zdążyć na koński jarmark.
— A kiedy to jarmark w Koszycach?
— Na święty Jędrzej.
— To coś za kilka dni.
— A tak. Dobrze trzeba będzie zbierać nogi, żeby na czas stanąć.
Cygan zakaszlał tak mocno, że zdawało się wnętrzności wykaszle, — aż podniósł się z bolu, a potém upadł zmęczony na ziemię i dyszał ciężko.
Cyganka dołożyła świeżą kupę jałowcu do ognia. Dym kłębami zwijał się pod kociołkiem i gałęzie huczały, paląc się.
W tém coś zaszeleściało między krzakami i za chwilę wbiegła zdyszana młoda cyganeczka z kędzierzawym łebkiem, błyszczącemi oczyma, naga do pasa, odziana tylko potar-