Strona:Michał Bałucki - W żydowskich rękach.djvu/273

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.



VI.
Niespodziewana pomoc.

Była już późna jesień, a do tego słotna i zimna.
Szare niebo, czarne role, błotniste drogi brzydki dawały widok. Północny wiatr zdzierał z namiętnością z drzew resztki zwiędłych liści, jak starcy szatę z ramion Zuzanny. Lasy stawały się coraz przejrzystsze i tylko świerki ciemną zielonością ożywiały ich spustoszone wnętrza.
W jednym z takich lasów, ciągnącym się na parę mil wzdłuż gościńca, spoczywała jednego dnia banda cyganów. Odarte ich namioty, brudne i zabłocone odzienie harmonizowało całkiem ze szkieletami nagich drzew, ołowianém niebem i czarną ziemią. Przed jedną szatrą, pod kociołkiem, wiszącym na żelaznym drążku, palił się nieduży ogień, a przy nim leżał jakiś młody cygan, ale wychudły tak, że kości sterczały, jak w worku, przez brunatną skórę. Leżał z oczami przymkniętemi, ciężko oddychając, a za każdym oddechem grało mu w piersiach jak w pustym garnku. Czasem silny kaszel wstrząsał nim gwałtownie. Wtedy spluwał i klął.
Obok niego siedziała w kuczki stara cyganka i naprawiała starą odzież, zszywając łatę, do łaty. Czasami, gdy młody cygan zbyt męczył się kaszlem, wstawała i podawała mu od ognia garnek z jakimś napojem, który on chciwie połykał, a potém wracała na swoje miejsce i szyła, albo mieszała w kociołku strawę. Gotowała w nim biesiadę dla cygańskiego taboru, który wyruszył na żebry do wsi