Strona:Michał Bałucki - W żydowskich rękach.djvu/247

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

zku krwi, nie sprofanuje pojęcia, jakie miał o matce swojéj. Z temi sprzecznemi uczuciami zbliżał się do chaty.
Drzwi jéj były zaparte; w koło żywego ducha widać nie było.
Tylko kot czarny przemknął przez łopuchy i osty i wskoczył pod strzechę.
Teodor zdecydował się zapukać. Nikt nie odpowiedział.
Popchnął drzwi chaty i spostrzegł, że były zaparte. Na drzwiach, wygryzionych zębem czasu i wysmarowanych rękami, był przylepiony sztych matki Boskiéj Częstochowskiéj, a pod tém wypisany był krzyż, litery trzech króli i rok zeszły.
Teodor z pewném nabożeństwem patrzał na te drzwi, jak na starych znajomych. W głowie jego poczęły się budzić niejasne wspomnienia tych miejsc.
Silniejszego jeszcze doznał wrażenia, gdy po chwili daremnego czekania odważył się zajrzeć przez okno do wnętrza. Serce ścisnęło mu się na widok nędzy, jaka mu się przedstawiła.
W izbie brudnéj i ciemnéj prócz nalepy, na któréj stało parę garnków, oprócz wiadra na wodę, barłogu zarzuconego słomą i brudnémi szmatami, skrzyni i kilku jeszcze sprzętów nieokreślonych kształtów, nie było nic więcéj — i nikogo. Tylko króliki od czasu do czasu przebiegały, zatrzymywały się na środku izby chrupiąc zwiędłą trawę, a zobaczywszy w oknie ruszający się cień człowieka, chowały się przestraszone pod piec.
Teodor z pewnym litośnym wstrętem patrzał na tę nędzę odsłonioną w całéj brzydocie. Nigdy jeszcze nie widział nic podobnego, bo nie zdarzyło mu się nigdy zaglądać do ubogich chat wieśniaków. To téż trudno mu było pojąć, jak można tutaj żyć, jak tym ludziom chce