Strona:Michał Bałucki - W żydowskich rękach.djvu/248

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

się żyć w takich warunkach. Boleśniéj jeszcze to uczuł, że to rodzona matka jego znosiła taką nędzę. Chciałby teraz coprędzéj wydobyć ją z tego położenia i dla tego postanowił czekać na jéj powrót, choćby do wieczora; mógł przypuścić, że na noc pewnie wróci do chaty.
Położył się więc w cieniu dzikiéj jabłoni i czekał.
Słońce już spadło ku lasowi; powietrze ochłodziło się trochę po dziennym upale, od łąk zalatywał miodowy zapach kwiatów z wieczornym wietrzykiem, a roje komarów falowały nad ziemią, wydając tony, jakby kto delikatnie smyczkiem muskał struny. Ta harmonija usypiającéj przyrody nastroiła duszę Teodora do marzeń. W marzeniach tych, jak senne widziadła przesuwały się postacie ojca, opiekuna, cyganki, Bronisi i wszystkie te postacie, niby dźwięki zlewały się w jeden ton, którego drganie czuł w sercu.
Wśród tych marzeń ani spostrzegł, że zrobiło się już dobrze ciemno. Księżyc wysunął się już dosyć wysoko lejąc srebrzyste światło na ziemię i tworząc z drzew, zarośli i cieniów, jakieś fantastyczne postacie.
Chłodna rosa, która obficie zwilżyła trawę, ocuciła go z głębokiego zamyślenia. Podniósł się i spojrzał w koło siebie, przypominając sobie powoli gdzie jest i po co tu przyszedł. Potém postąpił ku drzwiom chaty i próbował ją otworzyć. Były zaparte i w okienku było ciemno. Zapukał parę razy silnie do drzwi, ale gdy nikt nie odpowiedział z wewnątrz, zabrał się do odejścia. Wtém z zarośli, które szły brzegiem jaru, wyszedł jakiś człowiek i zawołał głośno:
— Stój, ani krokiem daléj, bo strzelę.
Teodor nie widział nic lepszego jak stanąć i czekać, bo był bezbronny, a uciekać przed napastnikiem nie miał powodu. Tymczasem ów człowiek trzymając ciągle strzelbę