Strona:Michał Bałucki - W żydowskich rękach.djvu/245

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

się na niéj, a przy ostatnich słowach wpatrzył się na ojca z jakimś dziwnym przestrachem i spytał nieśmiało.
— I więcéj żadnego innego syna nie miałeś?
— Żadnego.
— A więc tym chłopcem byłem ja?
— Tak, ty... Dla czego posmutniałeś tak? — Co to? łzy w oczach. Teodorze, co ci jest? pytał stary Kowalski biorąc go za rękę i ciągnąc ku sobie.
— Dziwisz się, że płaczę. Z syna, czującego w całéj pełni szczęście rodzicielskiéj miłości, zrobiłeś mnie nagle siérotą i pytasz się jeszcze, dla czego płaczę.
— Nie bądź dzieckiem Teodorze. Mówiłem ci, że choć nie ze krwi, ale z ducha chciałem ci być ojcem i takim zawsze pozostanę dla ciebie. Nie byłbym ci nawet nigdy odkrył téj tajemnicy, gdyby tu nie szło o twoje szczęście. Sądziłem, że jesteś synem ubogiego człowieka, że rodzina jego nie zabezpieczyłaby ci nawet tego utrzymania, jakie ja dać ci mogłem. Tymczasem teraz dowiedziałem się, że rodzina twoja jest majętna, że ty masz prawo do znacznego spadku... Czyż mogłem milczéć.
— I jakież jest moje istotne nazwisko? spytał Teodor po chwili zamyślenia.
— Mówiłem ci, że te pola, lasy, ta wieś do ciebie należéć mogą.
— Czujko! — zawołał Teodor zrywając się na nogi. Mój ojciec nazywał się Kaźmierz.
— Tak.
— A, teraz rozumiem! — O! mój biédny ojcze! — zakrył twarz rękami i płakał, czcząc tym serdecznym płaczem pamięć piérwszego ojca.
Kowalski uszanował milczeniem tę boleść, i patrzał na Teodora wzrokiem pełnym współczucia i miłości.