Strona:Michał Bałucki - W żydowskich rękach.djvu/244

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

żącemu. Gdym stanął nad nim, otworzył oczy; musiał mnie poznać, bo skrzywił dziwnie twarz, jakby do uśmiechu i ochrypłym głosem odezwał się;
— Widzisz — i bez piątego się obeszło.
Chciałem go zabrać na wózek, ale machnął z rezygnacyją ręką i rzekł:
— Nie trzeba, wnet będzie koniec. Tylko tego zabiérz ze sobą — dodał wskazując na chłopca. Potém dobył z zanadrza papiéry owinięte w szmaty i rzekł:
— To jego, — wszystko w porządku.
Był już na pół sztywny i zimny, gdy to mówił. Naraz sobie coś przypomniał, rozdarł gwałtownym ruchem koszulę na piersiach, na których leżała duża pieczątka z krwawnika, zerwał ją ze sznurkiem i rzekł wciskając mi ją w rękę:
— To ważne — to mu się przyda.
Potém zacharczał jeszcze parę razy i zamknął oczy. Usiłowałem wraz z furmanem docucić go, kropiliśmy wodą, trzęśli, ale napróżno. Już nie żył.
Zabrałem chłopca na bryczkę i miałem zamiar w najbliższém miasteczku dać wiadomość o zmarłym, zostawić chłopca i papiéry. Ale wśród drogi błysła mi nagle myśl, że przypadek daje mi sposobność urzeczywistnienia od tak dawna żywionych pragnień, że syn żebraka może być synem moim, jeżeli nie ze krwi mojéj, to z ducha, a mnie szło przedewszystkiem o ducha. Z tą myślą spojrzałem na chłopaka. Był zbiédzony, ale zdrów i sympatycznéj powierzchowności. Zdecydowałem się tedy zatrzymać go dla siebie. Z obawy by mi nieprzeszkodzono, niezatrzymałem się już w miasteczku — i pojechałem wprost do domu.
W miarę opowiadania twarz Teodora wychodziła ze stanu ponuréj apatyji, zajęcie i rozciekawienie malowało