Strona:Michał Bałucki - W żydowskich rękach.djvu/241

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

kał do lasu. Na szczycie pagórka stał krzyż drewniany z napisem na czarnéj tablicy: „Pójdźcie do Mnie, którzy jesteście nieszczęśliwi, a Ja was pocieszę.“
Niewiadomo czy dla tego napisu, czy dla ustronności, Teodor obrał sobie to miejsce na posępne rozmyślania.
Jednego wieczora, kiedy tam właśnie leżał pod krzyżem i ponuro wpatrywał się w czerwone obłoki zachodu — usłyszał po za sobą w krzakach szelest i stąpanie. Obejrzał się i zobaczył ojca zbliżającego się ku niemu.
— A, ojciec — zawołał; ale znać było w głosie, że nie bardzo rad był, iż stary przyszedł przerywać mu jego samotność.
— Tak, to ja. Szukałem cię.
— Czy masz ojcze jaki interes do mnie?
— Chciałem pogadać z tobą. Tak rzadko teraz rozmawiamy ze sobą, że stęskniłem się.
Słowa te brzmiały jak wyrzut. Teodorowi żal się zrobiło ojca.
— Daruj mi ojcze, ale ja teraz nie zabawny, nie umiałbym cię rozerwać. Wiész, co mnie dręczy. Za parę dni trzeba będzie barak porzucić, porzucić całkiem te strony i iść daléj. Ale gdzie? Trzeba znowu szukać kawałka chleba. To przecież okropne położenie. Wiedziéć, że się coś umié, mieć ochotę do pracy, i nie miéć żadnego zajęcia.
— Czy tylko o samo zajęcie ci chodzi?
Teodor zarumienił się.
— Widzisz, ciągnął daléj ojciec — jesteś nieszczéry ze mną. A możebym ja coś i poradził na twoje smutki.
Teodor spojrzał z zadziwieniem i niedowierzaniem na ojca.
— Tak, ja. Widzisz te szerokie łany, tę wieś schowaną