Strona:Michał Bałucki - W żydowskich rękach.djvu/239

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— O pięć tysięcy.
— O pięć tysięcy? I ojciec zapłaciłeś tę sumę?
— Cóż było robić. Trzeba było zaraz załatwić tę sprawę, bo to pachło kryminałem, Radoszewski dopuścił się gwałtu na osobach urzędowych; gdyby się to dostało do sądu, mógłby ciężko za to odpokutować. Powiédz czy w takich warunkach nie byłbyś zrobił tego samego, co ja?
— Gdybym tylko mógł, to niewątpliwie.
— To dobrze. Cieszy mnie, że jesteś tego samego zdania, bo w danym razie będziesz gorliwym obrońcą moim przed tym, którego pieniędzy użyłem na zapłacenie weksli Radoszewskiego.
— Użyłeś cudzych pieniędzy do tego?
— Nie bój się; ten człowiek, o ile go znam, nie pociągnie mnie za to do odpowiedzialności, bo i jemu także zależy, może bardziéj niż mnie, na ocaleniu Radoszewskiego od hańby i wstydu.
— Któż to taki?
— Późniéj się o tém dowiesz — a może i o czémś więcéj. Dziś nie pytaj. Odkrycie téj tajemnicy nie na czasie jeszcze.
Syn uszanował wolę ojca i nie poruszał więcéj téj kwestyji.
Tymczasem projekt, o którym marzył w lipczyńskim ogrodzie, tyczący się sprowadzenia kiedyś Bronisi do baraku, dojrzewał powoli w jego głowie. Urzeczywistnienie tego marzenia opiérał na pewnych danych. Naczelnik jego wrócił z Wiédnia i oznajmił mu, iż porobił starania o wyrobienie mu stałéj posady przy budowie koleji i że go zapewniono, iż takową otrzyma. Była to posada wcale dobra i mogła zapewnić jemu, Bronisi i jéj ojcu wcale dobre utrzymanie. Teodor z niecierpliwością oczekiwał nominacyji.