Strona:Michał Bałucki - W żydowskich rękach.djvu/228

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ręka z papiérem opadła na dół bezwładnie; spojrzał po wszystkich tym samym wzrokiem nieprzytomnym, jakby sobie chciał przypomniéć gdzie jest. Spojrzenie to podziałało jak czar magnetyczny, trzymało ich w zaklętém milczeniu. Nikt nie śmiał stę odezwać; nawet kobiéty w milczeniu ociérały łzy, co się im gwałtém wydobywały. Proboszcz trzymał w palcach szczyptę tabaki i patrzał zamyślony w ziemię. Komornik skorzystał z tego milczenia i zwracając się do swoich ludzi — rzekł:
— Trzeba będzie najprzód zrobić spis sreber. Zaczynajmy.
Słowa tedy wróciły Radoszewskiemu przytomność. Przypadł do komornika i chwytając go za rękę, odezwał się głosem:
— Na Boga, nie róbcie mi tego wstydu przed ludźmi. Zatrzymajcie się — zostawcie mi czas, ja zapłacę, zapłacę wszystko co się komu należy. Wszak ja nie zaprzeczam żem winien. Wyznaczcie termin, zapłacę, Bóg mi świadkiem, co do grosza zapłacę, choćby przyszło wieś sprzedać.
— To do mnie nie należy panie dobrodzieju — tłómaczył się pokornie komornik — jak tam pan dobrodziéj ułoży się z wierzycielami; ja muszę spełnić, co mi nakazano. Terminu zwlékać nie mam mocy. Tu stoi wyraźnie — rzekł, wskazując na papiér — żeby postąpić z całą surowością prawa, gdyż i tak już jeden termin minął.
— Jaki termin? — Ja niewiém o żadnym terminie.
Rzeczywiście nie wiedział że wśród papiérów leżących u niego na stole, znajdował się już jeden nakaz zapłacenia wekslu w oznaczonym terminie.
— Tandem tedy — zaintonował urzędowym głosem komornik — zaczynamy.
— Czekajcie jeszcze — zawołał z rozpaczą Radoszewski