Strona:Michał Bałucki - W żydowskich rękach.djvu/229

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

zatrzymując urzędnika — czekajcie przez rany Chrystusa choćby ten jeden dzień, choćby kilka godzin; pozwólcie przyjąć gości, uraczyć — nie narażajcie mnie na wstyd i pośmiewisko. Nie mogę przecież pozwolić, żeby głodni wracali od drzwi moich. Potém zrobicie — dodał z ponurém westchnieniem — co będziecie chcieli. Komornik odstąpił na bok i naradzał się z towarzyszami, co robić. Wśród ciszy, jaka zaległa pokój słychać było tłumione łkanie Bronisi. — Radoszewski zwrócił się do niéj i rzekł łagodnie:
— Nie płacz dziecko. Bóg nas nie opuści, Jego moc wielka nie z takich przygód ratowała ludzi, to i nas wyratuje.
— Możeby lepiéj odprosić gości — zaproponowało dziewczę nieśmiało — gdzie tobie dzisiaj myśleć o zabawie.
— Tu nie idzie o mnie, o nas, tu idzie o gości dziéweczko moja, rzekł Radoszewski z pewnym uroczystym podnośnym nastrojem. Staropolska gościnność wymaga tego po nas. Więc mi otrzyj oczka i nie odstraszaj gości łzami, żeby nie sądzili, że przyjechali na stypę pogrzebową zamiast na imieniny. My będziemy dość czasu mieli na smutki, a gości nie wypada witać z zasmucona twarzą, i nudzić ich własnemi troskami. To nie po naszemu. Wolę wszystko stracić, jak splamić się niegościnnością.
W miarę, jak mówił, nabiérał fantazyji i buńczuczności szlacheckiéj — i już bez uniżoności i rozpaczy, ale z junacką odwagą zwrócił się do urzędników i odezwał się:
— No, cóż — namyśliliście się wreszcie mościpauowie, by pozwolić staremu w dzień jego imienin wypić kieliszek wina z sąsiadami.
— Nie możemy panie dobrodzieju, odparł komornik —