Strona:Michał Bałucki - W żydowskich rękach.djvu/215

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Ruch gości zabiérających się to do kart, to do wyjazdu, uwolnił go od dalszych pytań ojca, które go trochę żenowały. — Czas im było powracać do domu. Radoszewski żegnając się z nimi wyprowadził ich na ganek.
Kiedy już mieli siadać na bryczkę — wziął na bok Teodora i rzekł nie patrząc na niego, jakby wstydził się tego, co miał mówić:
— Słuchajno, panie Teodorze, gdyby mi przyszła ochota wejść w ugodę z tymi kolejarzami i odstąpić im grunt pod koléj, to gdzie się to trzeba udać?
Teodor spojrzał zdziwiony na Radoszewskiego, uszom własnym niedowierzał.
— Jakto spytał uradowany — pan byś to rzeczywiście chciał uczynić.
— Cóż mam robić! Przecież nie mogę pozwolić, żeby ludziska marli z głodu.
— Jeżeli pan pozwolisz, to ułatwię to panu. Jutro tu będę by pomówić z panem obszerniéj o warunkach.
Chciał mu jeszcze uścisnąć rękę i powiedziéć, że jest zacnym człowiekiem; ale bał się obrażać go tym jawnym hołdem. Wszelka pochwała głośna wydawała mu się obrazą. Dla tego rozstał się z nim w milczeniu, ale w powrocie do domu opowiedział to wszystko ojcu i nie mógł się dość nadziwić szlachetności tego człowieka, który pod skorupą przesądów, zabobonów i uprzedzeń żywił takie złote serce. To budziło w nim cześć i podziw.
Ale więcéj jeszcze zdziwił się, gdy w kilka dni potém usłyszał, że Radoszewski sprzedał Prusakom część lasu za dziesięć tysięcy reńskich. Wiadomość ta gruchnęła po całéj okolicy — i narobiła ogromnego hałasu. Znaną bowiem była zatwardziałość starego szlachcica w tym względzie i wierzono, że prędzéj pozwali się zlicytować, zsekwestrować, nim zgodzi się na sprzedaż lasu. Wielu