Strona:Michał Bałucki - W żydowskich rękach.djvu/214

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Jak widzę — rzekł z uśmiechem stary Kowalski do syna — jesteście już z panną Radoszewską na bardzo familijnéj stopie.
— Ach, co to za miłe dziéwcze — odrzekł tenże ściskając ojca za rękę z radości. O! ten Walery, to niegodziwiec.
— Daj pokój Waleremu, kiedy i ona o nim tak prędko zapomniała.
— Sądzisz ojcze, że zapomniała?
— Wszak widzisz, że się już pocieszyła.
— To mnie trochę i dziwi. Tak go kochała podobno.
— Była to dziecinna zabawa. Chowali się razem, znali się dobrze, — i dziewczyniątku zdawało się, że do miłości więcéj nie potrzeba. Nieuczciwy postępek tego pana Walerego zbudził ją z tego złudzenia. O ile widzę to tutaj więcéj jéj duma dziewicza, niż serce ucierpiało. I dla tego rekonwalescencyja odbyła się tak prędko.
Teodor musiał w duszy przyznać, że ojciec jego miał trochę słusności. Zrobił bowiem sam jedno spostrzeżenie, które to przypuszczenie prawdopodobném robiło. Podczas kolacyji, któryś z gości wspomniał o konkurach młodego Czujki.
Teodor spojrzał wtedy na Bronisię — oczy ich spotkały się, bo i ona patrzała na niego i miała twarz tak spokojną, trochę tylko zasępioną odcieniem jakiegoś pogardliwego oburzenia, że aż się tém ucieszył. Nie śmiał jednak dowierzać własnemu spostrzeżeniu. Dopiéro słowa ojca utwierdziły go w tém mniemaniu, że Walery był rzeczywiście dla Bronisi całkiem obojętny. To go tak ucieszyło, że nie mogąc miarkować swojéj radości zawołał:
— Ach, gdyby tak było, jak mówisz ojcze. —
Stary Kowalski popatrzył na syna uważnie że ten aż musiał spuścić oczy i zarumienił się.