Strona:Michał Bałucki - W żydowskich rękach.djvu/213

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Ale ty taka rumiana mocno, koteczko, czy znowu nie gorączka?
— O nie Kundusiu, dziś czuję się zdrowszą, niż kiedykolwiek — i wesołą. Wiész, ten pan Kowalski, to bardzo miły człowiek. I dziwna rzecz, pierwszy raz go widzę, a gadaliśmy ze sobą tak, jakbyśmy się Bóg wié jak dawno znali.
— A widzisz — i Pinia tak samo, — rzekła ucieszona Kundusia. — I o czémżeście tak gadali?
— Boże, czy ja wiém? — o wszystkiem. Tak nam się snuło jedno z drugiego i nigdy wątku nie brakło, jak w téj powiastce, coś mi ją kiedyś opowiadała. Po południu musisz i ty słuchać pana Teodora. On tak pięknie opowiada.
Ale po południu jakoś tak nieszczęśliwie się złożyło, że Bronisia nie mogła korzystać z miłego towarzystwa pana Teodora. Przyjechały jakieś kuzynki księdza proboszcza, dwie wystraszone i nieśmiałe gąski, które za nic w świecie nie dały się namówić wyjść z pokoju do ogrodu, gdzie większa część gości spacerowała — i Bronisia z obowiązku gospodyni musiała je bawić do późnego wieczora. Za to po kolacyji, nim odeszła do swego pokoju, żegnając się z Teodorem, powiedziała mu z naciskiem i wdzięcznym uśmiechem do widzenia, a Kundzia obecna temu chcąc mu jaśniéj wytłómaczyć intencyją swojéj pieszczotki dodała:
— Bronisię tak zajęło opowiadanie pana dobrodzieja, że niecierpliwie będzie czekać na dalszy ciąg.
— Obie będziemy czekać — rzekło rezolutnie dziéwczę — bo Kundusia jeszcze więcéj ciekawa.
To mówiąc skłoniła mu się wdzięcznie i życzliwie i pobiegła za kuzynkami proboszcza, które prosto od stołu uciekły do panieńskiego pokoju.