Strona:Michał Bałucki - W żydowskich rękach.djvu/186

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

miając, że bryczka będzie gotowa za dobrą godzinę. Nie zasmuciło to wcale Radoszewskiego; butelka wina i gawędka wystarczyły do skrócenia czasu. Zakurzył fajeczkę i usadowił w krześle swoją pulchną figurę. Stary Kowalski naprzeciw na pace przykrytéj dywanikiem i swojemi bystremi, przenikliwemi spojrzeniami mierzył od czasu do czasu nowego gościa. Radoszewski to zauważył, a że nie lubiał bawić się w mruczka, więc obcesowo zwrócił się do staruszka i zagadnął go.
— Pan także od koleji?
— Tak, jestem magazynierem.
— Mój ojciec więcéj dla rozrywki przyjął to zajęcie — dodał prędko inżynier.
— A to pański ojciec — bardzo mi miło — i podniósłszy się podał rękę staremu.
— Jeżeli się nie mylę — rzekł tenże — tośmy już kiedyś znali się. Czy pan nie chodziłeś do gimnazjum we Lwowie.
— Tak, w roku jeżeli się nie mylę, czterdziestym czwartym skończyłem piątą klasę.
— No to w takim razie kolegowaliśmy i nawet siedzieliśmy obok siebie.
— Ignaś! — zawołał ucieszony Radoszewski zrywając się na równe nogi.
— On sam — odrzekł z uśmiechem Kowalski.
— A niechże cię nie znam — mówił Radoszewski chwytając w objęcia starego i cmokając go na wszystkie strony — a to mi prawdziwa niespodzianka. Odsunął się od niego aby mu się przypatrzyć lepiéj, potém znowu przyskoczył i ściskał i mówił na przemiany:
— Tak, ten sam nos cienki, prosty, dla któregośmy cię kompasem nazywali. Te oczy przenikliwe, sprytne. Że cię téż zaraz nie poznałem. To chyba coś mnie zaślepiło.