Strona:Michał Bałucki - W żydowskich rękach.djvu/185

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— A tak — zawołał szlachcic ucieszony spotkaniem znajomego. Powiedz że mi aspan dobrodziéj coście wy tu porobili? Ja się poznać nie mogę z temi stronami, a przecież je znam jak własną kieszeń.
— Roboty już się zaczęły koło koleji.
— A to koléj tak gospodaruje — teraz się nie dziwię. Bo to ona przewraca teraz świat do góry nogami; — bez urazy pańskiéj — dodał przypomniawszy sobie z kim rozmawia.
Inżynier zostawił uwagę Radoszewskiego bez odpowiedzi i zbliżył się z latarką do bryczki którą ojciec jego z pomocą furmana i służącego postawili na kołach. Tył był nienaruszony, ale za to oś przednia złamana i jedno koło uszkodzone. Inżynier kazał bryczkę podciągnąć do baraku, a Radoszewskiego zaprosił do siebie. Szlachcic nie był od tego, bo choć do domu miał tak blizko, że pomimo tuszy bez wielkiego umęczenia mógłby był dojść piechotą, ale niechciał po nocy budzić niewiast i ludzi we dworze i wchodzić jak włóczęga do własnego domu. Szlachcic wracający z podróży bez bryczki piechotą — to sprzeciwiało się pojęciom Radoszewskiego. A przytém, co prawda, nęciła go tutaj przyjemność pogawędki, bo stary lgnął do ludzi, a barak pomimo spóźnionéj pory wrzał życiem. Przed kantyną przy świetle, które padało na drogę przez otwarte drzwi i okna, siedzieli i gawędzili robotnicy posilając się po całodziennéj pracy. Wrzawa, śmiechy i wesołość panowała wszędzie, było ludno jak na jarmarku. Przez tabor ludzi ledwie przecisnąć się mogli do mieszkania inżyniera.
Wtedy Kowalski znając po trochu zwyczaje Radoszewskiego, kazał usunąć samowar, gdyż szlachcic herbaty tylko na lekarstwo używał, a przynieść węgrzyna butelkę. Niezadługo przybył do kompanji i stary Kowalski oznaj-