Strona:Michał Bałucki - W żydowskich rękach.djvu/184

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wpaść do dołu. Pewnieś gamoniu zdrzymnął się i konie poszły sobie gdzie chciały.
Mówiąc to gramolił się w błocie, którego pełna była fosa. Furman tymczasem zerwawszy się na nogi uspokajał i przytrzymywał spłoszone konie a w chwilach wolnych od tego zajęcia tłomaczył się panu:
— Jechałem wielmożny panie jak Bóg przykazał. Nie patrzałem co prawda przed siebie, bo wiedziałem, że droga równa jak po stole, — zagapiłem się na one światło i myślę coby to być mogło, aż tu bęc i zjechaliśmy na sam dół. Tfu! czy licho nas otumaniło? Zkąd tu dół?
— Przecież tu była droga przez las. A tu ani lasu, ani drogi. W imię ojca i syna. Obywatel strząsnąwszy z rękawów błoto, podniósł do góry głowę i także się zdziwił, bo nie poznał okolicy.
— Cóż u kaduka — zowołał chybabyśmy zbłądzili.
— Ale nie, proszę wielmożnego pana, jechaliśmy dobrze. — Ano tam figura.
W tém nad fosą zamigotała latarka i odezwał się głos.
— Któż tam taki? — spytał obywatel.
— My przychodzimy pomódz. — Panowie złą drogą pojechaliście. — Czy nic się nie stało?
— Kaj to nie stało — rzekł furman — ano oś się złamała.
Inżynier zsunął się z latarką do fosy. Przy świetle przypatrzywszy się obywatelowi zawołał:
— A, to pan?
Obywatel wytrzeszczył na niego cybulaste oczy zdumiony.
— Pan mnie zna? — Z kimże mam przyjemność?
— Jestem inżynier Kowalski. Miałem przyjemność być raz gościem w pańskim domu, — wszak pan Radoszewski.