Strona:Michał Bałucki - W żydowskich rękach.djvu/183

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

stołku, a oczy jego biegały ruchliwie po izbie lub zatrzymywały się nieruchomo zdradzając niezwykle wewnętrzne wzruszenie.
Teodor zakończył swoje opowiadanie mówiąc:
— Zawsze to jakieś ciekawe indywiduum, — prawda?
— A tak, ciekawe — powtórzył machinalnie stary.
W tém za okném na drodze dał się słyszeć najprzód turkot bryczki, potém jakiś krzyk i równocześnie łoskot jakiegoś ciężaru spadającego. Inżynier zerwał się na równe nogi.
— Pewnie znowu staréj drogi nie założono i ktoś wpadł w fosę. A że téż tym ludziom nie można dosyć zalecać ostrożności. — Chodźmy.
— A sam wieczorem założyłem drąg, — rzekł stary Kowalski zapalając latarnię. Jakiś włóczęga musiał odłożyć, a może i skradł, bo to u nich nie kupić.
Inżynier zawołał jeszcze służącego i we trzech wyszli do miejsca, z którego krzyk dał się słyszeć.
Dawniéj szła tamtędy droga. Teraz jednak z rozpoczęciem robót kolejowych — gdy z tego miejsca wypadało brać ziemię na nasyp, rozkopano starą drogę a inną poprowadzono grzbietem pagórka. — Ażeby zaś niewiadomi nie byli w nocy narażeni na wypadki, wykopane doły ogrodzono poręczami. Musiano to czynić po kilka razy, bo zawsze znalazł się jakiś niepoczciwy amator, który w nocy sprzątał te zapory. I tego wieczora ktoś, może nawet który z robotników wracając do domu, zabrał ze sobą patyk, którym droga była założona — to sprowadziło właśnie wypadek, który inżyniera wyciągnął z domu. Zanim zdążył na miejsce, w głębi fosy obok przewróconéj bryczki leżał jakiś obywatel i klął na czém świat stoji furmana za niezgrabność.
— A cóż z ciebie za niedołęga, żeby pozwolić koniom