Strona:Michał Bałucki - W żydowskich rękach.djvu/187

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Widziałem tylko, że coś znajomego, ale ani rusz sobie przypomnieć. No, czy ja mógł przypuścić, że się tu spotkamy. Dobrze to mówi przysłowie: góra z górą się nie zejdzie. To to my panie — ciągnął daléj zwracając się do młodego Kowalskiego, — z ojcem twoim przez cały rok ramie przy ramieniu siedzieli. Pamiętasz Ignasiu, jakeś mi pensa wyrabiał, bo ja tam nigdy do tych nauk wielkiéj inklinacyji, ani zdolności nie miałem.
Tu zaczęły się sypać reminiscencyje z czasów szkolnych, jeden drugiemu przypominał różne epizody, a w miarę im głębiéj zapuszczali się w tę epokę tém więcéj przybywało treści do rozmowy. Już dawno bryczka naprawiona stała przed barakiem, a Radoszewski ani myślał o wyjeździe. Wysuszono butelkę do dna; inżynier kazał przynieść drugą, potém i trzecią, a gawędzie nie było końca. Dopiéro, gdy biały ranek zajrzał przez okna i zbladło światło lampy, spostrzegł się Radoszewski, że czasby już było jechać. Ale znowu rozstawać się z kolegą, z którym się tyle lat nie widział, nie miał ochoty. Zaproponował tedy, żeby razem we trzech jechali do Lipczyn.
— Ta to i tak niedziela, a wy przecie kolejarze nie żydy, ani żadne heretyki, żeby gwałcić święto.
— Roboty nie mamy wprawdzie, ale mamy rachunki.
— To poróbcież sobie rachunki, a ja zaczekam, bo jak mi Bóg miły bez was za nic w świecie nie wrócę do domu. Kiedy mi się udało złapać taką rybę, to bez połowu nie stanę u siebie. Przegawędzimy sobie panie u mnie w ogródku pod lipami, po szlachecku, po staremu; dam wam miodku, żeście zapewne takiego nie pili i przepędzimy dzień, jak Bóg przykazał. No zgoda?
A widząc, że ojciec i syn wahali się i namyślali, dodał żywo: