Strona:Michał Bałucki - W żydowskich rękach.djvu/175

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

paliły się żywym blaskiem, ale nic nie powiedział, tylko przygryzł niecierpliwie wargi.
Dawid dobrze sobie tłómaczył to milczenie, poprawił się wygodnie na kanapie i uderzając z lekka prętem po wysokich butach, mówił napuszyście:
— Jeżeli pan wolisz, moglibyśmy się ułożyć co do ceny, za którą pan zdecydowałby się zrobić nam podobną grzeczność. Wierz pan, to wcale niezły interes. Przy innych kolejach ludzie na pańskiem stanowisku zebrali sobie niezły kapitalik. I pan tu możesz przyjść do czego, idąc z nami ręka w rękę. No, zgoda? spytał klepiąc poufale inżyniera po ramieniu.
Kowalski odsunął poważnie jego rękę i rzekł głosem stłumionym od wewnętrznego wzburzenia, które starał się pokonać:
— Jeżeli pan jeszcze raz ośmielisz się przyjść do mnie z podobnemi propozycyjami, pokażę panu drzwi. Rozumiesz pan?
Dawid spojrzał na niego zdziwiony. Nie spodziéwał się wcale takiéj konkluzyji. Może uważał ją za rodzaj manewru tylko, więc próbował jeszcze przekonać inżyniera; ale zaledwie otwarł usta do tego, Kowalski nie mogąc powstrzymać gniewu wybuchnął gwałtownie i wskazując na drzwi krzyknął:
— Wychodź pan! — takim głosem, że Dawid uważał za stosowne bezzwłocznie zastosować się do tego rozkazu i wyniósł się co prędzéj, odgrażając się dopiéro za drzwiami słowami: to grubianin, niedelikatny człowiek, nie ma najmniejszéj grzeczności. Im daléj był od mieszkania inżyniera, tym stawał się śmielszym i niezadowolenie swoje dobitniejszémi wyrazami objawiał. Tak mrucząc i odgrażając się doszedł do kantyny, gdzie we drzwiach spotkał ojca.