Strona:Michał Bałucki - W żydowskich rękach.djvu/174

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ktyka pańska. Że tam o parę centimetrów pal będzie węższy, to przecież na tém nie tak wiele znowu zależy.
— Trzymam się przepisów, — odrzekł chłodno inżynier.
— Przepisów, przepisów, — bąknął Dawid niecierpliwie, drwiąco. Któż się trzyma tak ściśle przepisów. Ci, co je układali, położyli maximum wymagań; za tém nie idzie, aby od nich coś odstąpić nie można. Nie trzeba być znowu pedantem. Man muss leben, und leben lassen. W interesach jest to konieczność. Pan jesteś jeszcze nowicyjusz w tym względzie i zapominasz, że ludzie ludzi nawzajem potrzebują. My naprzykład mamy liczne stosunki i znajomości w Wiédniu, moglibyśmy panu także być w czém pomocni.
Kowalski położył ołówek na bok, zwrócił się do mówiącego i wpatrując się w niego bystro, spytał:
— W czémże naprzykład?
— Pan naprzykład — ciągnął ośmielony tém zapytaniem Dawid, — jako poczynający będziesz potrzebował zapewne protekcyji.
— U kogo.
— Przełożonych swoich w Wiédniu. A my i tam mamy swoich ludzi, którzy wiele mogą zrobić dla pana.
— Za to, że będę ich oszukiwał. Czy do tego pan prowadzisz?
— Oszukiwał, oszukiwał, jakich pan niedelikatnych wyrazów używa. Kto tu mówi o oszukiwaniu? Idzie tylko o to, abyś pan nie był zbyt wymagający. I my byśmy coś na tém zarobili i pan byś źle nie wyszedł. Pan mnie rozumiesz?
— Wcale nie. Chciéj się pan jaśniéj tłómaczyć.
— Krótko mówiąc, my byśmy panu mogli za taką grzeczność dobrze wynagrodzić.
Twarz inżyniera pokraśniała rumieńcem i oczy za-