Strona:Michał Bałucki - W żydowskich rękach.djvu/176

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— No cóż? — spytał stary Habe.
— A, z tym gałganem nie da się nic zrobić, on nie ma wyobrażenia o robieniu interesu.
— Może mu za mało obiecywałeś?
— Nie chciał ani mówić o tém. Zaledwie mu zaproponowałem ugodę, wybuchnął tak grubiańsko, że uważałem za konieczne wyjść.
— Głupiec.
— Grubianin. Gdybym nie był uważał na przyzwoitość, byłbym go nauczył rozumu i delikatności.
— Nie warto. I tak on tu niedługo będzie popasał. Goldfinger mówił, że ma jakiegoś dobrego człowieka na jego miejsce. Trzeba będzie, żebyś napisał o tém do Wiédnia. Ten jeszcze nie jest potwierdzony. To wszystko da się jakoś zrobić. Mówiąc to stary Habe gramolił się na wózek, na którym syn jego już się był umieścił. Gdy usiadł, woźnica chciał zaciąć konia, ale stary Habe go zatrzymał.
— Na cóż jeszcze czekamy? — spytał Dawid.
— Zaraz, posłałem Joska do wsi. Ma się dowiedziéć o jedną ważną rzecz, która nas bardzo obchodzi. Idzie tu o ciebie Dawidku, dodał poprawiając się na siedzeniu.
— O mnie.
— Tak. Widzisz, ja uważam, że ciebie szkoda do takiego interesu. Inna rzecz ja, Goldfinger. My przyzwyczajeni do włóczęgi, do życia takiego, jak to mówią na ławie i pod ławą, znamy okolice, znamy ludzi, stosunki, to my sobie już damy i bez ciebie radę. Dla ciebie mam ja coś lepszego, co będzie bardziéj odpowiadało twoim zdolnościom i twojemu wychowaniu. Josek mi właśnie wspomniał, że baron Goldberg kupił tu gdzieś w Galicyji dobra, i że myśli założyć w Sokole filiją swego domu. Ty znasz barona?