Strona:Michał Bałucki - W żydowskich rękach.djvu/17

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Czytałem w któréjś gazecie, że jakiś Czujko ma miéć wzorowe gospodarstwo. Czyby to był ten?...
— A on ci, on. Dostał nawet medal na wystawie rolniczéj za to swoje gospodarstwo, ale cóż z tego, kiedy go ten honor dyjabelnie dużo kosztuje, bo nakładów potrzeba dużo, a zysku nie ma żadnego. — Tak samo i z fabrykami mu idzie, bo trzeba panu wiedzieć, że choruje na wielkiego przemysłowca. Powiadają że z Angliji przywiózł sobie tę chorobę. Postawił młyn amerykański i stracił na nim. Chciał założyć cukrownią na akcyje, ale nie znalazł wspólników. W końcu namówił jakiegoś kapitalistę z miasta, żeby razem założyć fabrykę machin, i narzędzi rolniczych, — ot właśnie tę, co się pali teraz. Nie wiele dałbym za to, że to on sam podpalił. Po takim człowieku wszystkiego spodziéwać się można.
— Jakiż miałby cel palić samego siebie?
— Żeby choć w części odbić straty, bo fabryka nie szła. U nas tu w okolicy gospodarstwo idzie po dawnemu, w maszyny nie wierzą, a jeżeli jaki taki potrzebował, to wolał sprowadzić przez żydów z zagranicy, niż od niego kupić.
— Czy tak zły miał wyrób!...
— Podobno nie.
— Więc pewno drogi?
— I to nie; ale widzi pan, jak kto nie ma miru między ludźmi, to choćby im chleb z miodem i masłem dawał, to i tak nie przynęci do siebie.
— W interesach sympatyja i antypatyja powinny być, zdaje mi się, obojętną rzeczą.
— Tak się panu zdaje. Do wszystkiego potrzeba szczęścia i przyjaźni ludzkiéj, a jemu zbywa na jednéj i na drugiem. Do czego się weźmie — to mu nie idzie, a bierze się do wszystkiego, bo to projektowicz jak mało.