Strona:Michał Bałucki - W żydowskich rękach.djvu/167

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

czegoś więcéj, a że córki nie mogły mu dać potrzebnych wyjaśnień, zdecydował się sam pójść powitać gościa.
— Prędzéj czy późniéj zawsze prawda musi wyjść na wierzch — rzekł do siebie machnąwszy ręką z desperacką miną — lepiéj niebezpieczeństwu śmiało zajrzéć w oczy. A nuż to wszystko moje przywidzenia?
Ten ostatni argument dodał mu odwagi i popchnął go do pokoju inżyniera. Widocznie spodziewał się zobaczyć kogoś innego w osobie zapowiedzianego gościa, bo skoro wszedł i przekonał się naocznie, że jego domysły się nie sprawdziły, odzyskał humor, swobodę — przywitał gościa wesoło i rozgadał się nawet na dobre. Jakiś ciężki kamień spadł mu z serca. Czasami tylko niepokoił go przenikliwy wzrok Kowalskiego; zdawało mu się, że go chce badać. Ale wnet wyperswadował sobie tę obawę i i uważał ją za przywidzenie. A kiedy potém wrócił do siebie i kładł się spać, śmiał się ze swoich obaw i mówił:
— Jakże byłem dziecinny i mogłem przypuszczać, że po tylu latach ta sprawa wyjdzie na wierzch. Gdyby ktoś był wiedział, byłby dawno już zgłosił się.
Uspokoiwszy się tą perswazyją usnął i spał tak smacznie, jak już od kilku dni mu się nie zdarzyło.
Na drugi dzień wstał zdrów, wesół i rzeźki. Po śniadaniu wyszedł do gospodarstwa. Na ganku spotkał gościa. Siedział tam, jakby czekając na kogoś.
— A gdzież pan Teodor? — spytał Jacenty.
— Poszedł do roboty. Nie chciałem, aby z mego powodu przerywał sobie pracę. Obiecałem przyjść tam za nim, aby się nacieszyć jego towarzystwem. Chciałem jednak z panem pierwéj kilka słów pomówić.
Jacentemu zimno się zrobiło. Uroczysty ton mowy poruszył w nim znowu wszystkie niepokoje, które go trapiły od dni kilku.