Strona:Michał Bałucki - W żydowskich rękach.djvu/168

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— W czémże mogę służyć? — spytał głosem, który mu się z trudnością dobywał z gardła.
— Usiądźmy — rzekł Kowalski wskazując mu miejsce obok siebie i sam usiadł.
Po twarzy pana Jacentego przechodziły różne kolory.
— Syn mój wspominał mi, — że panu nie obca jest pieczęć, którą widziałeś na liście moim. Więc pan zapewne musiałeś znać tego, który kiedyś używał téj pieczęci.
— Znałem — odrzekł złamanym głosem Jacenty.
— Był nim Kaźmierz Czujko. Nie prawda?
— Tak. Brat jego jednak udowodnił sądownie, że Kaźmierz umarł.
— Więc pan znasz i brata?
— Mieszka ztąd o pół mili w majątku niegdyś Kaźmierza.
— Więc to był człowiek bogaty?
— Pan nie wiedziałeś o tém?
— Przynajmniéj wątpiłem. Nieboszczyk w czasie kiedy go poznałem, nie wyglądał na bogacza, choć w pismach jego była wzmianka o jakimś majątku, a między innemi był list pisany do jakiegoś przyjaciela, o zwrot jakiéjś sumy, mnie się zdaje, że siedmiu czy ośmiu tysięcy.
— Ośmiu tysięcy — wyrwał się Jacenty.
— Więc pan wiész o tych pieniądzach? Może nawet znasz tego przyjaciela?
— Ja nim jestem — odrzekł Jacenty stłumionym głosem, a był blady jak ściana. — U mnie zostawił je nieboszczyk w depozycie z zastrzeżeniem, aby ich nie oddawać nikomu tylko jemu samemu lub jego synowi. Kaźmierz umarł, a ponieważ syn przez tyle lat się nie zgłaszał, więc prawdopodobnie także nie żyje.
— Mylisz się pan. Żyje.