Strona:Michał Bałucki - W żydowskich rękach.djvu/160

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ta wiadomość, one spodziewały się zaszczytniejszych koligacyj, jak z nauczycielem, bakałarzem, ale na bezrybiu i rak ryba, — i godziły się już w myśli z tą smutną koniecznością. Tymczasem pan Jacenty przebiérając palcami po wąsach, zdawał się ważyć coś w myślach, a po pewném wahaniu zapytał inżyniera:
— Ale ciekawą pieczęć ma ojciec pański!
— Oryginalną.
— Czy to jego familijna pieczęć?
— Przyznam się panu, że nie wiem, i w ogóle bardzo mało wiém o moich rodzinnych stosunkach, ale ojciec będzie mógł panu to lepiéj objaśnić.
— Pański ojciec? — spytał Jacenty.
— Tak, bo właśnie pisze mi, że się tu do mnie wybiéra. Spodziéwam się, że to panu nie zrobi różnicy, że pomieszczę ojca przy sobie, dopóki baraki nie będę gotowe.
— Owszem, będzie nam bardzo przyjemnie, — rzekł Jacenty, ale widać mu było z twarzy, że go ta wiadomość zaniepokoiła, nie bardzo mu była przyjemną.
— To zapewne na wakacyje tatko dobrodziéj wybiéra się tutaj? — zainterpelował ciekawy szlachcic po chwili.
— I ja tak sądziłem. Tymczasem w liście pisze mi, że przybędzie najdaléj za kilka dni z powodów ważnych, o których mi nie pisze, bo chce ustnie rozmówić się ze mną.
Pan Jacenty nic nie odpowiedział, ale zbladł trochę i miał minę skazanego, gdy mu wyrok czytają. Na szczęście nikt nie uważał tego, bo inżynier właśnie wstał, chcąc się uwolnić od dalszych indagacyj, które uważał za niewłaściwe i niedelikatne; panny zaś zajęte były tworzeniem najprzecudowniejszych domysłów z owego zapowiedzianego przyjazdu ojca. Nie ulegało bowiem najmniejszéj wątpliwości, według ich sposobu widzenia, że przy-