Strona:Michał Bałucki - W żydowskich rękach.djvu/159

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Dopiéro po jakimś czasie korzystając z chwilowego zatrzymania języków córek, przysunął się do Kowalskiego i nie patrząc mu prosto w oczy spytał:
— Czy panu oddano list?
— Tak panie.
Krótka odpowiédź utrudniała dalszą indagacyją. Pan Jacenty przeszedł się znowu po sali, aż po chwili zdobył się na nowe pytanie:
— Zdaje mi się, że list był ze Lwowa. Pan tam musisz mieć dużo znajomych.
— Nikogo prawie prócz mojego ojca, od którego właśnie ten list.
— Więc on żyje? — spytał żywo Jacenty.
Inżynier wpatrzył się ze zdziwieniem w niego. Spostrzegł się Jacenty i dodał spuszczając oczy:
— Zdawało mi się, że ojciec pana już nie żyje.
— Bogu dzięki żyje i jest pełen sił i zdrowia.
— Zdaje mi się, że go gdzieś widziałem, jest wysoki.
— Niebardzo.
— No tak średniego wzrostu, otyły.
— Owszem szczupły.
— Kiedy go znałem był silnym mężczyzną, brunet.
— Dziś osiwiał zupełnie.
— Tak, bo téż lat temu dosyć.
— A pan gdzie go poznałeś? — spytał inżynier z ożywieniem, rad widocznie, że mu nadarza sposobność pomówienia o ojcu. Pytanie to tak proste i bez ukrytéj myśli zmieszało Jacentego i począł wikłać się w odpowiedzi.
— Nie przypominam sobie dokładnie, zdaje mi się gdzieś w drodze, czy téż we Lwowie.
— Najpewniéj we Lwowie, bo mój ojciec mieszka tam stale, jest nauczycielem w szkołach.
Pannom Jacentównym nie w smak trochę poszła