Strona:Michał Bałucki - W żydowskich rękach.djvu/124

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

posunął się w głąb lasu i to właśnie ku owemu spróchniałemu dębowi, który był owym głównym celem dzisiejszego spaceru Bronisi.
Można więc sobie wyobrazić, jak przykre wrażenie zrobił na niéj widok ludzi obcych, w miejscach, które dotąd uważała prawie jako wyłączną swoją własność, bo oprócz niéj i Walerego, rzadko kto chodził w te ustronne miejsca. Były one dla niéj rodzajem gaju świętego; to téż wejście ludzi obcych oburzało ją, wydawało jéj się to zbezczeszczeniem, świętokradztwem. Z tém uczuciem religijnego prawie oburzenia i zgorszenia, weszła do lasu kierując się ku stawom. Ale tu gorsza jeszcze czekała ją niespodzianka.
Nad stawami, w odległości kilkudziesięciu kroków ujrzała kilku ludzi, którzy powrozami naginali ku ziemi podciętą nadwiślańską rozłożystą topolę. Nieco daléj inni obrabiali siekiérami inne drzewo leżące już na ziemi, a koło ognia, przy którym stały garnki z warzywem, uwijał się żydek jakiś i naléwał wódkę robotnikom.
Bronisia nie mogła wierzyć własnym oczom, zdawało jéj się, że to jakiś sen gorączkowy męczy ją takim okropnym widokiem. Przetarła oczy, jakby się przebudzić chciała i spojrzawszy na Kundusię wzrokiem zranionego gołębia, spytała ze ściśnionem sercem:
— Kundusiu! Co to wszystko znaczy?
Kundusia ruszyła podobnie ramionami, nie wiedząc co powiedziéć. I ona nie mogła zrozumiéć, co znaczy ten najazd obcych ludzi. — Czas jakiś stały obie, jakby zaczarowane zgrozą na miejscu, aż Bronisia widząc padającą, z trzaskiem topolę, pod którą tyle miłych, rozkosznych chwil spędziła, krzyknęła rozpacznie, jakby widziała trumnę z drogą jéj sercu osobą, spuszczaną do grobu, — i nie mogąc powstrzymać swego oburzenia, poskoczyła