Strona:Michał Bałucki - W żydowskich rękach.djvu/125

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ku robotnikom z namarszczonem czołkiem, gniewnemi oczami i poczęła ich łajać.
— Kto wam pozwolił — zawołała — rąbać i psuć te drzewa?
Robotnicy popatrzyli na mówiącą ze zdziwieniem, a niektórzy z nich wybuchnęli głośnym śmiechem, — który uraził naszą panienkę. To téż ustroiła jeszcze poważniejszą minkę i spytała się robotników:
— Który tu z was jest ze dworu zagajowskiego?
— Nie ma tu żadnego takiego. — Była odpowiedź.
— Więc jak można niszczyć te drzewa bez pozwolenia dworu?
— Dwór nie ma już nic do tego, panienko — odezwał się najbliżéj niéj stojący robotnik — ten grunt zakupiono pod koléj.
— Jakto? tędy pójdzie koléj? — spytała Bronisia.
— Tak, tak. Roboty już się rozpoczęły.
Bronisia pobladła. Ta wiadomość ostatnia zrobiła na nią wrażenie przygnębiające, jakby jéj odebrano coś najdroższego — na zawsze. Z tém ustroniem przyzwyczaiła się łączyć wszystkie swoje marzenia; ile razy myślała o Walerym, zawsze go sobie nie wyobrażała inaczéj, tylko w otoczeniu tych drzew poważnych, w téj ciszy leśnéj. Teraz skoro się dowiedziała, że koléj ma zniszczyć te miejsca, przeistoczyć je i zatrzéć drogie dla niéj ślady — zdawało jéj się, że wraz z témi drzewami odbiérają jéj szczęście, miłość Walerego wszystko — i uczuła w sercu przerażającą pustkę.
Miała żal do tych ludzi, którzy burzyli z tak zimną krwią i brutalnie, sielankę jéj młodości, a szczególniéj oburzała się na figurę w żółtéj marynarce, którą uważała za głównego sprawcę, tego spustoszenia swego raju.