Strona:Michał Bałucki - W żydowskich rękach.djvu/116

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— To nie będzie po formie.
— Biorę to na siebie.
— Ha, kiedy tak...
Zwrócił się do wójta i przemówił urzędowym głosem:
— W imieniu prawa rozkazujemy wam wójcie zburzyć tę chatę. — Tu wskazał laską na chatę.
Na tak energiczną przemowę, wójt flegmatycznie podrapał się po głowie, spojrzał na czeladź dworską, jakby radząc się jéj i nic nie powiedział.
— Słyszeliście? — Ja, urzędnik rozkazuję wam. Jeżeli nie spełnicie rozkazu, będziecie odpowiedzialni za wszystko.
Biédny urzędnik, aż na palcach podniósł się, aby uwydatnić lepiéj urzędniczą powagę, ale i to jakoś nie wiele pomogło.
— Ta cóż ja poradzę, jak ci nie chcą, — tłumaczył się wójt, pokazując na parobków, którzy stali nieruchomo patrząc w ziemię.
— Powinieneś dać przykład! Weź siekiérę i rąb pierwszy. — Słyszysz.
Wójt poruszył się, ale nie spełnił rozkazu.
Ten milczący opór począł już irytować Walerego. Zwrócił się do parobków i zawołał podniesionym głosem:
— No! prędzéj.
Parobcy się niby poruszyli, ale żaden nie zdecydował się spełnić woli dziedzica. Wtedy gajowy, chcąc się przysłużyć panu, wyrwał jednemu z nich siekierę, przystąpił do chaty i uderzył silnie w okno.
Brzęk stłuczonego szkła, rozległ się wśród grobowéj ciszy panującéj w około. W téj chwili z lasu wypadła cyganka, z rozłożonémi szeroko rękami, rozwianym włosem, biegła jak szalona przez pole do chaty — rzuciła się wściekła do gajowego i wyrywając mu siekiérę, stanęła przed nim w pozycyji obronnéj.