Strona:Michał Bałucki - W żydowskich rękach.djvu/114

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

krzaki pojedyńcze ziemniaków lub bobu kryły się jak przemytnicy.
Chata również odpowiadała temu zniszczeniu. W jednéj połowie była już rozwalona i przegniła. Stać się to musiało już dawno, bo mchy i pokrzywy rozrosły się bujnie nad temi resztkami domu. Druga połowa trzymała się jeszcze jako tako, podparta drągami. Przykrywał ją dach łatany wiechetkami słomy w różnych czasach, to téż kiedy jedne już zczerniały i spadały, drugie połyskiwały jeszcze w słońcu złocistym połyskiem. Wiechetki te kładzione nierówno, według tego gdzie się potrzeba pokazała, przez co na dachu potworzyły się pagórki, rowy, jak na czuprynie nierówno strzyżonéj. Gdzieniegdzie wiatr oderwał kawałek strzechy i odsłonił krokwie i łaty okopcone od dymu, które wyglądały jak żebra padliny. Cała ta część domu, nie wiadomo, czy wskutek zbyt ciężkiego poszycia, czy od wiatru, czy od starości, skrzywiła się, a wskutek tego drzwi zalepione obrazkami i okienka złożone z kawałeczków szkła tłuczonego, przybrały kształty skośnych czworoboków.
Może cyganów staćby było na porządniejsze utrzymanie, bo cyganka zarabiała nie mało grosza wróżeniem zażegnywaniem i lekami, — ale dwór nie pozwoliłby pewnie stawiać na gruncie, który uważał za swoją własność, a gdzieindziéj stawiać nie chcieli, by nie stracić prawa do gruntu. Chałupa była ich własnością, więc jakkolwiek dziedzic wygrał grunt, ruszyć ich nie mógł, — to téż siedzieli jak psy na śmieciach, warcząc na tych, co zbliżać się chcieli. Wynagrodzenia za chatę przyjąć nie chcieli — spalić nikt nie śmiał i tak siedzieli lata procesując się, a lud wiejski, dlatego że nie lubił dziedzica, trzymał stronę cyganów i skrycie im pomagał w tym oporze przeciw dworowi. Aż w końcu przebrała się cierpliwość