Strona:Michał Bałucki - W żydowskich rękach.djvu/112

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

leśnéj ustroni. Dawniéj, o ile sobie przypominam, lubiłaś pani to miejsce.
— I teraz je lubię, równie jak dawniéj.
— W takim razie, nie tracę nadzieji, że będę miał przyjemność spotkać panią.
— Ale pan tak daleko idziesz ze mną. — A pana tam potrzebują. Żegnam pana — mam i tak już niedaleko do domu.
— Nie odpowiedziałaś mi pani na moje pytanie.
— Więc do widzenia — rzekła zarumieniona i wstydząc się tego, co powiedziała, pobiegła szybko w górę i znikła za łanem zboża.
Walery popatrzył za nią, potém zwrócił się do gajowego i spytał:
— Marku — czy komisyja zajechała przed pałac?
— Nie, proszę łaski wielmożnego pana. — Prosto na Leśniczówkę.
— Więc chodźmy tam. — Którędy najbliżéj?
— O! tędy, proszę łaski pana, brzegiem lasu — odrzekł Marek, zdejmując czapkę i wskazując pokornie drożynę wydeptaną przez łąkę.
Walery przyśpieszył kroku — by stanąć prędzéj na miejscu, gdzie miał wystąpić w zastępstwie swego ojca, który przed dwoma dniami wyjechał do Wiédnia, wezwany tam telegramem. Walery w czasie jego nieobecności wprawiał się w roli przyszłego dziedzica, szczególniéj tam, gdzie mu to przychodziło bez trudności, — bo Walery nie lubiał się zbytecznie trudzić. Wystąpienie wobec komisyji, nie należało do trudnych obowiązków, a dawało jakąś rozrywkę, dlatego to Walery tak skwapliwie wziął tę sprawę do serca i chciał osobiście być przy egzekucyji wyroku.