Strona:Michał Bałucki - W żydowskich rękach.djvu/111

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Pani już chce odchodzić?
— Tak.
— W takim razie pozwoli pani, że sam ją odprowadzę.
— Nie, nie — zawołała żywo — on, — dodała wskazując na gajowego, który stał opodal czekając na rozkazy.
Nie był to człowiek, mogący budzić wielkie zaufanie, piegowata twarz, rude wąsy, co jak miotły stérczały, pomimo że je ciągle rękami głaskał i wzywał do posłuszeństwa, jasno-niebieskie, chytre, a przenikliwe oczy, osadzone głęboko w czarne rzęsy, ruchy służbistego dworaka gotowego do każdéj usługi, nie mile zalecały go oku. Mimo to Bronisia wiedziona więcéj instynktem, jak rozumem, uważała go za stosowniejszą eskortę dla siebie. Słowa cyganki przejęły ją jakąś niewysłowioną obawą do Walerego.
— Więc odprowadzimy panią obaj, będzie nam bezpieczniéj — dodał drwiąco.
— Chodźmy więc — rzekła Bronisia i postąpiła żywo na przód. Walery szedł obok niéj, a gajowy pozostał nieco w tyle. Bronisia milczała i przyspieszała kroku, dopiéro gdy się wydostali z lasu na otwarte pole, uczuła się spokojniejszą i rozmowną. Walery spostrzegł tę zmianę i zauważył złośliwie:
— Jak widzę, pani humor zależy od miejscowości. — Las nie bardzo korzystnie na panią oddziaływa.
— Rzeczywiście nie mogę pojąć, co mi się stało — rzekła Bronisia wesoło i śmiała się sama ze swojéj przesadnéj obawy, która ją teraz całkiem opuściła; to ta cyganka tak mnie przeraziła.
— Drugi raz jéj się to nie uda. Każę ją wypędzić ze wsi, żeby nie psuła pani przyjemności spacerów. Bo spodziéwam się, że panią ten wypadek nie odstraszy od téj