Strona:Michał Bałucki - W żydowskich rękach.djvu/110

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

kolbą do góry i zamierzył się na kobietę, ale ta zręcznie wywinęła się przed uderzeniem i chowając się za drzewo wołała:
— Rozpuść skrzydła turkaweczko i odlatuj póki cię jastrząb nie pochwyci, nie pokrwawi serca. — Leć, leć póki czas.
— Pójdziesz ty mi ztąd, stara wiedźmo — odezwał się z tyłu jakiś szorstki, gruby głos. Kobiéta obejrzała się na mówiącego i w jednéj chwili wsunęła się w krzaki i znikła bez śladu.
Gajowy, bo to on nadszedł właśnie, złożył się i strzelił w tę stronę, gdzie uciekła. Chwilkę nadsłuchiwał — nic się nie odezwało, nawet szelestu żadnego słychać nie było. Kobiéta jakby pod ziemię się skryła.
— Kto to była ta czarownica? — spytał Walery gajowego.
— A to z przeproszeniem łaski pańskiéj — to ta szelma cyganka, Łasiówna z Leśniczówki, co to z nią mamy tyle kłopotu.
— Wszak proces już skończony. Czemuż jéj dotąd nie wypędzono ze wsi?
— To nie tak łatwo, proszę łaski wielmożnego pana — to dyjabeł nie kobiéta. Właśnie przyjechała komisyja ze rządu, co odbierze jéj grunt i dlatego przyszedłem po jaśnie wielmożnego pana.
— Zaraz przyjdę.
To powiedziawszy, odwrócił się ku Bronisi, która przez cały ten czas stała jak zesztywniała, i zcierpła z przerażenia. Dotąd nie mogła opamiętać się i przyjść do siebie.
— Przestraszyła panią ta baba — ta niegodziwa. — A pani jesteś tak wrażliwą. Uspokój się pani.
— Każ pan temu człowiekowi odprowadzić mnie do wsi.