Strona:Michał Bałucki - W żydowskich rękach.djvu/100

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Ja? A to jak?
— Wytłomaczył sobie po swojemu nasze odwiedziny — posądza cię o skłonność do córki i uważa już jako przyszłego zięcia i dlatego okazał się chętnym i uczynnym. Wyborny facet. — Tu rozśmiał się Czujko szyderczo.
— Niepodobna! — odezwał się Walery.
— Jak cię kocham. — Pił już nawet za zdrowie swojéj córki i twoje, nazywając was, „naszémi dziećmi.“
— I zkądże mu taki waryjacki pomysł mógł przyjść do głowy?
— Cóż chcesz? Jest przekonany, że do małżeństwa nie potrzeba niczego więcéj, jak ładnego buziaka i gorącego serca. — Kto wié, może ma jeszcze na myśli, że ci łaskę zrobi, oddając ci swoję jedynaczkę. — Nie zła partyja — co?
— Jak mogłeś ojciec pozwolić mu żywić podobne nadzieje? — zapytał Walery rozdrażniony żartem ojca. — Trzeba mu było wprost powiedziéć, że jego córka dla mnie prawie na klucznicę a nie na żonę. — Idyjota prawdziwy.
— Mój drogi — a cóż nam to szkodzi? Niech sobie myśli, — będzie za to gorliwéj chodził koło naszych interesów. — Takie mniemanie przecież nas jeszcze do niczego nie obowiązuje.
Syn nic nie odpowiedział, ale zrobił grymas. — Jakkolwiek ojciec wychował go tak, że starał się wysuszyć serce jego ze wszystkich poetycznych marzeń i cieplejszych uczuć, przedstawiając mu to jako niepotrzebny balast przeszkadzający człowiekowi dojść do osiągnięcia swoich celów — i zrobił z niego człowieka, wyrachowanego, to przecież ostatnie słowa wypowiedziane przez ojca z takim cynizmem, nie mile go drasnęły. Może i on w danym razie byłby zrobił coś podobnego, ale nie miałby czoła chwalić się z tém przed kimkolwiek, cóż dopiéro przed