Strona:Michał Bałucki - W żydowskich rękach.djvu/99

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Gdy go już stracili z oczów, stary Czujko poprawił się na siedzeniu i odetchnąwszy, jak człowiek, co się wydostał z ciężkiego położenia, rzekł do syna:
— A, to nudny. Ale darmo, trzeba było znieść wszystko dla interesu.
— No i jakże się udało ojcu?
— Lepiéj jeszcze, jak się spodziewałem, — a spodziewałem się bardzo wiele, bo znam uczynność Radoszewskiego.
— I obiecał zrobić, czego ojciec zażądałeś?
— Bez najmniejszego wahania.
— I wbrew wszystkim swoim zasadom, będzie popiérał budowę koleji? To człowiek bez najmniejszych konsekwencyji.
— Nie próbowałem doświadczać go w tym względzie i nie chcąc stawiać go w drażliwem położeniu, nie wspominałem mu nic o koleji. Powiedziałem mu tylko, że zamierzam otworzyć kilka fabryk, że potrzeba mi do tego materyjałów, a że nie mam znajomości w okolicy, więc udaję się do niego o pomoc i pośrednictwo w tym względzie. On pewny, że idzie o budowę spalonéj fabryki — nie tylko mi obiecał zająć się tém, ale rozserdecznił się do tego stopnia, że ofiarował swoje lasy i kamieniołomy na moje usługi. — Sąsiad się spaliłeś — mówił — to obowiązkiem naszym jest dopomódz. — Rozumié się, że przyjąłem tę ofiarę skwapliwie.
— Skoro się jednak dowié, jak rzeczy stoją, gotów się cofnąć.
— Mam jego słowo, to więcéj znaczy, niż kontrakt. — Choćby go to nie wiedziéć co kosztować miało, to nie złamie danego słowa. — I czy wiesz — mówił daléj Czujko przysuwając się do syna, — że ty nie mało mi pomogłeś w tym interesie...