Strona:Michał Bałucki-Za winy niepopełnione.djvu/7

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Nim jeszcze ukończył swoje argumentacje i nim pocztmistrz miał czas ułatwić się z expedycyą, zbliżył się ku poczcie jakiś, podeszły już w latach, człowiek, w oliwkowym surducie, popielatym kapeluszu, i zatrzymał się opodal ganeczka, między czekającymi. Twarz jego, blada, starannie wygolona, miała wyraz dobroduszny i pokorny, oczy siwe, nieco wilgotne, łagodnie, ale nieśmiało poglądały na ludzi; trzymał się trochę pochyło, jakby z przyzwyczajenia do kłaniania się i uległości. Założył jednę rękę pod pachę, drugą podparł brodę i zamyślił się, nie zważając wcale na gwarną rozmowę, która obok niego toczyła się na ganeczku.
Wyrwał go z tego zamyślenia głos burmistrza, który, po ukończeniu swoich dowodzeń politycznych, spostrzegłszy stojącego na ulicy pod gankiem, zawołał swoim tubalnym głosem:
— Panie Leszczyc, prosimy bliżéj, o! jest miejsce.
To mówiąc, usunął się z brzegu ławki i protekcyjnie wskazał ręką.
Jegomość w oliwkowym surducie ukłonił się, blada twarz jego rozjaśniła się uśmiechem pokornéj wdzięczności, wszedł nieśmiało, na palcach, na ganeczek, i usiadł na brzegu ławki.
— Pan także po gazetki? — spytał burmistrz.
— Właściwie przyszedłem głównie po list. Spodziewam się listu od syna.