Strona:Michał Bałucki-Za winy niepopełnione.djvu/57

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

mii, którą wyjawiła wobec adepta chemii. Ale Jan nie słuchał już tego, co mówiła; niecierpliwie ciągnął ojca ku domowi i, gdy się znaleźli obaj już w pewnéj odległości od domu burmistrza, odetchnął tak mocno, jakby mu centnar ołowiu spadł z piersi:
— A, tom przebył łaźnią! — rzekł, ocierając chustką czoło — cóż to za ludzie? cóż to za ludzie? Jak wy tu możecie żyć wśród takiego otoczenia? A! to się śmierci równa.
— No, widzisz, nie wszyscy znowu tacy. Przekonasz się sam, jak poznasz naszego aptekarza; to bardzo światły człowiek.
— Mnie się zdaje, że nie prędko odważę się znowu gdzie pójść. Ta wizyta na długo mi wystarczy.
— To prawda, że to nie dla ciebie towarzystwo. Ale wypadało. Zawsze to niby burmistrz. Zrobiliśmy swoje, teraz możemy tam znowu Bóg wié jak długo się nie pokazać; zwłaszcza, że ten burmistrz jakoś mi się dzisiaj z wielu rzeczy nie podobał. To nie tęgi człowiek. Twoja matka miała słuszność, że się z nimi nie zaprzyjaźniła. Ona ma czasem dobre przeczucia.
Podczas, kiedy ojciec z synem tak rozmawiali, dochodząc do klasztoru, w salonie burmistrza następująca odbywała się scena po odejściu gości:
Najprzód panna zabrała się z zapalczywością do pożerania rożków, sucharków, których przy gościach, ze względów etykiety, zaledwie dotknęła szpilkowe-