Strona:Michał Bałucki-Za winy niepopełnione.djvu/46

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Jan siedział, jak na mękach. Rozmowa robiła na nim takie wrażenie, jakby mu emetyk pchano w gardło i ciepłą wodą popijać kazano; pocił się i poglądał co chwila na ojca, rychło się skończy ta wizyta. Stary Leszczyc spuszczał oczy ze wstydu przed synem; wstydził się nieborak za całe towarzystwo, którego śmieszność i głupota wobec syna jeszcze mu się bardziéj rażącemi wydawały — i przez wrodzoną dobroć serca umyślnie często głośno nos ucierał, aby zagłuszyć niefortunne odezwanie się panny, lub mamy. (Tatkę zagłuszyć było już niepodobieństwem). Nareszcie, widząc, że burmistrzowstwo, usiłując popisywać się przed jego synem, brnęli coraz więcéj w śmieszność, z litości nad nimi i nad synem zdecydował się zakończyć tę męczącą wizytę — ale wejście cioci udaremniło ten zamiar.
I ona także wystroiła się w popielatą, odświętną suknią z bufkami, w których pełno tabaki, czy téż kawy spoczywało, bo jeden i drugi odór silnie bił od cioci. Zapach kawy, którym przesiąkła w kuchni, przeważał, i stary Leszczyc z tego zapachu wymiarkował zaraz, że im trudno będzie wymknąć się przed kawą. Zrezygnowany więc usiadł napowrót. Tymczasem ciocia, chcąc się także popisać z czémś przed gośćmi, wysunęła się na sam środek pokoju, przysiadła prawie do saméj ziemi, potém nagle cofnęła się w tył dwa kroki. Był to dyg, którego się ciocia uczyła przed czterdziestu laty we