Strona:Michał Bałucki-Za winy niepopełnione.djvu/359

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

się położyła, usnęła mocno, że nawet krzyki syna, który od czasu do czasu zrywał się i pasował z jakiemiś niewidzialnemi potęgami, nie zdołały jéj obudzić. Stary Leszczyc już piérwéj zapadł był w podobny sen ciężki.
Przy chorym został na straży aptekarz i Amelia; oboje siedzieli, nie mówiąc nic do siebie, wstając, ile razy chory potrzebował ich pomocy. Wśród téj ciszy słychać było świst jesiennego wichru, który zrywał w ogrodzie ostatnie liście i rzucał je na szyby okien. Kołatania tych uschłych liści straszyły Amelią; z trwogą poglądała w okno, na którego ramach kilka zżółkłych liści zaczepiło się i zdawało ciekawie, złowrogo, zaglądać do izby z ciemności.
Chory leżał spokojnie, ciężko oddychając, czasami tylko machał rękoma w powietrzu, jakby bronił się i groził. Kiedy Amelia odmieniała mu okład na głowie, chwycił ją za rękę i wpatrzył się w nią dziko nieprzytomnemi oczyma, potém zaczął odsuwać okład i rękę, i mówił z wzrastającém rozdrażnieniem:
— Dalila, precz, precz! wiem, chcesz mię pozbawić włosów, odjąć mi siłę, ale ja nie pozwolę, nie dam! Ja potrzebuję Samsonowéj siły, aby wstrząsnąć filary ich pałaców i zasypać gruzami tych łotrów, biesiadujących w złocistych komnatach, naśmiewających się z nędzarzy, co cierpią przez nich. Tak, tak, mnie Bóg wybrał, dał mi siłę, jak miecz,