Strona:Michał Bałucki-Za winy niepopełnione.djvu/298

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nie dopiéroż do pojedynku. Trząsł się cały tak, że kilka minut potrzebował, zanim trafił ręką do rękawa surduta, który mu trzymał jeden z sekundantów. Zaczęły mu przychodzić różne skrupuły sumienia; między innemi przyszedł mu na myśl stryj jego, o którym zwykle nigdy nie myślał, gdy go nie widział, a widywał go bardzo rzadko, i począł desperować, że osieroci tego starca śmiercią swoją i wielu innym osobom zada téż cios bolesny. Już niby nie szło mu o siebie, ale o drugich, i taka troskliwość o najdroższych, których liczba w téj chwili urosła nadzwyczajnie w jego sercu, tak się coraz więcéj wzmagała, że w ostatniéj chwili chciał się cofnąć, zamiast do ruin zamku, wyjechać coprędzéj do najbliższéj stacyi kolei i wyrzéc się wszelkich pojedynków, awantur, a nawet ręki Julii, która go na tyle nieprzyjemności naraziła. I był-by może dotrwał w tém postanowieniu, gdyby sekundanci nie byli go przekonali, że choć dla formy pojedynek odbyć się musi, i to nie na prawdziwe kule, ale ulepione z prochu.
I to jeszcze nie dodało mu wiele odwagi, bo, kiedy stanął na placu boju, oko w oko z Leonem, który był jakoś niezwyczajnie blady i groźnie, poważnie patrzał, nawet na prochowe kule bał się z nim strzelać, mając zapewne na uwadze przysłowie, że „jak Pan Bóg dopuści, to i z kija wypuści“. Litość brała patrzéć na niego, jak stał na miejscu, na któ-