Strona:Michał Bałucki-O kawał ziemi.djvu/301

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Irena zadrżała. Teraz poczęła być coraz niespokojniejsza o Maurycego; mąż zwrócił jéj uwagę na to, co jéj nigdy nie przyszło na myśl, że Maurycy w rozpaczy gotów posunąć się do ostateczności, że ten jego odjazd może jest tylko zamaskowaniem innego, dłuższego odjazdu tam, zkąd się nie powraca więcéj. Przypomniała sobie w téj obwili, z jaką pogardą mówił jéj nieraz Maurycy o życiu, jak narzekał na przesyt, na brak celu, i domysł Jerzego nabierał w jéj oczach coraz więcéj prawdopodobieństwa. Może w téj chwili, nie mogąc się doczekać jéj przybycia, myśli spełnić czyn straszny. Irena na tę myśl osłabła, nogi się pod nią zachwiały, musiała usiąść... Zegar w salonie wybił kwadrans.
Ireny oczy błądziły po pokoju, jak spłoszone jaskółki; nie wiedziała, co zrobić... Obecność Jerzego przykuwała ją na miejscu w chwili, gdy chciała-by co prędzéj wybiedz i ratować go.
Na szczęście, Jerzy, pogadawszy jeszcze chwilę, wyszedł. Zaledwie drzwi za odchodzącym się zamknęły, zerwała się, zarzuciła szał na ramiona i wyszła szybko do ogrodu.
Szła tak pośpiesznie i nieoględnie, że nie uważała wcale stojącego w cieniu sosny amerykańskiéj barona, który bystro wpatrywał się w nią, gdy go mijała i poszedł zwolna za nią.
Zdyszana, niespokojna, przypadła do altany.