Strona:Michał Bałucki-O kawał ziemi.djvu/302

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Oddech jej był przyśpieszony, gorący, wszystkie pulsa biły gwałtownie. Z przestrachem spojrzała w ciemny pokój altany i stłumionym głosem zawołała:
— Maurycy!...
Zamiast odpowiedzi, dwa ramiona wychyliły się z ciemności i objęły ją namiętnym, silnym uściskiem. Irena nie miała siły wzbronić tego; na pół omdlała zawisła na jego ramionach, i cichy, i miękki odgłos przeciągłego pocałunku obił się o akustyczne ściany altany. Nie przypuszczała pewnie, biegnąc na ratunek Maurycego, że tak prędko sama zginie bez ratunku... Jedna chwila wystarczyła, by zapomniała o postanowieniach, powziętych wśród długich namysłów. Posąg lodowy topniał od gorąca pocałunków Maurycego...
Wszystkie przygotowane frazesy, któremi uzbroiła się przeciw jego wyznaniom, odbiegły ją i zostawiły słabą, bezsilną w jego ramionach, niemogącą zdobyć się na nic więcej, jak na jedno ciche słowo, które z westchnieniem wybiegło z jej piersi:
— Maurycy!...
W słowie tem pomieściła wszystko. Wypowiedziała niem wszystkie pragnienia serca.
On pocałunkami okrywał jej twarz i ręce i szeptał w rozkosznem rozmarzeniu;
— Najdroższa moja!...