Strona:Michał Bałucki-O kawał ziemi.djvu/294

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

kie próby, straszne męczarnie. Domyślała się, jak okropnie cierpiéć musi Maurycy, a nie mogła i nie chciała dać mu żadnéj pociechy, i udanym spokojem pokrywała silne wzruszenia, by mu odjąć wszelką nadzieję. Im więcéj czuła swą niemoc i chwiejność, tém więcéj wymyślała środków obrony. W obawie o siebie, do ascetyzmu prawie posuwała ostrożność. I dumną była z téj niewzruszonéj, nieskazitelnéj cnoty, w któréj marmurową trwałość wierzyła; tymczasem był to tylko posąg z lodu, który się trzymał twardo sztucznym chłodem. Jedna chwila rozpłomienienia groziła mu zniszczeniem. Ta chwila się zbliżała.
Maurycy chciał odjechać. Irena wiedziała dobrze, dla czego, i nie namawiała go wcale, aby pozostał. Było to wielkie, kosztowne przezwyciężenie się z jéj strony; a jednak zdobyła się na nie. Dzień odjazdu — nie był jeszcze oznaczony; ale to miało nastąpić niezadługo. Irena omdlewała na myśl o tém rozstaniu się, a jednak niecierpliwie go oczekiwała, jak skazany na śmierć ostatniego uderzenia kata. Chciała, by się to stało przed wyjazdem Jerzego, który miał udać się na Ukrainę na czas dłuższy, dla uregulowania majątku.
Tymczasem jednego dnia, gdy po herbacie siedzieli w salonie, a Jerzy, chcąc im coś ciekawego przeczytać, poszedł do drugiego pokoju po gazetę, Maurycy, nic nie mówiąc, położył przed Ireną ma-