Strona:Michał Bałucki-O kawał ziemi.djvu/277

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ra, aby użył całéj swéj sztuki, by dziecko żywe na świat przyszło.
— Pozwól jéj pan niech cierpi, ona łatwiéj zniesie cierpienia, niż wiadomość o nieżywém dziecku...
Doktor więc wyczekiwał w niepewności rozwiązania. Szło mu nie tyle o chorą i jéj potomstwo, ile o własną reputacyą. Wiedział, że dom chorej skoligacony był z wielu znacznemi rodzinami, a zatem, w razie nieudania się, sława jego lekarska ucierpiała-by bardzo. Chodził więc niespokojny, zaambarasowany; to wchodził do pokojów, to wychodził na balkon, zkąd go jęki choréj przywoływały znowu do komnat. Stróż i pies obojętnie zachowywali się wobec tego ruchu w pałacu; niewiele ich to obchodziło.
Wtém nagle pies podniósł łeb do góry, zwrócił go czujnie w stronę bramy i nastawił uszy; widać coś zwietrzył, bo szczeknął parę razy. Służący prędko wyszedł z pałacu i przykazał stróżowi, by psa uciszył, bo przestrasza chorą szczekaniem. Służący wrócił do pokojów, a stróż chwycił psa za obrożę, przyciągnął do siebie i kazał mu warować, dając znak palcem, aby milczał.
Szczeknięcie psa nie było daremne. W kilka bowiem minut potém pod bramą pałacową stanęła jakaś kobieta. Brzęknięcie żelaznéj bramy zwró-