Strona:Michał Bałucki-O kawał ziemi.djvu/261

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

dzie. Mętne, żółte falo wirowały i zataczały się koło szerokich drzew, przedzierały się przez gałęzie krzaków i zalewały coraz to dalsze przestrzenie. Za to na równinie woda przestała podnosić się, a przynajmniej przypływ jej był bardzo mało widoczny.
Stojący na wałach z łopatami i siekierami robotnicy, wznieśli okrzyk radosny na cześć Adolfa. Okrzyk ten potężny, silny, jak huragan zatrząsł drzewami parku i rozleciał się po nim w tysiącznych echach.
Okrzyk ten doleciał aż do uszu barona. Domyślił się, co on znaczy, bo mu już doniesiono o całym wypadku, i twarz jego groźnie zasępiła się, na okrzyki owe dzikiej radości. Okrzyki zdawały się urągać z jego niemocy. Baron był sinoblady, jak gradowa chmura, nic nie mówił; ale z niespokojnie łatających oczu i drżących warg łatwo odgadnąć można było, jaka burza kłębi się w nim. Żal, oburzenie, pogarda i duma, zmieszane, лvrzały w jego sercu. Ani na chwilę nie wątpił, że Adolf wyrządził mu to umyślnie, powodowany uczuciem nienawiści i zemsty, i teraz tryumfuje i cieszy się ze swego dzieła. Duma barona cierpiała niezmiernie na tym tryumfie parweniusza, upokorzenie gryzło go i martwiło.
Gorzej jeszcze uczuł swą krzywdę, gdy mu po kilku dniach doniesiono, jakie szkody porobił wy-